Andaluzja - co chcielibyście zobaczyć i nasza (trochę inna) relacja z podróży

Przygotowując się do wyjazdu do hiszpańskiej Andaluzji jak zwykle przekopałem internet, popytałam znajomych, żeby dowiedzieć  się o niej jak najwięcej i znaleźć miejsca, które warto odwiedzić. Jeżeli interesują Was informacje praktyczne, przenieście się  do poprzedniego postu. Opinie jak to opinie, są subiektywne i bywają wyolbrzymione, jednak prawie wszyscy zgadzali się, co do tego, że Andaluzja jest regionem niezwykle atrakcyjnym turystycznie, z wieloma zabytkami i miejscami, które trzeba zobaczyć.
Charakterystyczne dla Andaluzji pueblo blanco - Setenil de las Bodegas
Słyszałam też, że okolice Malagi, to już praktycznie "dzika Afryka" i drogowskazy pisane są po arabsku (tak jest w tym trochę prawdy, bo drogowskazy te prowadzą do budek z biletami na prom do Tangeru ;)) Dowiedziałam się tez, że 
Malaga to miasto niezbyt atrakcyjne, w sam raz nadające się na szybką jednodniowkę i odhaczenie najważniejszych atrakcji. Spokojnie w jeden dzień można też "zrobić" Granadę, trochę szybszym krokiem, ale bez uszczerbku na tak ważnym przecież czasie. Przy okazji spowrotem to i jakieś pueblo blanco da radę zahaczyć. No i Gibraltar to jeden dzień, nie więcej, Ronda, Nerja z Balcon de Europa z jaskiniami. Słyszałam też o takich, co z Malagi do Sewilli na jeden dzień jechali. Ok - myślę - zaczęłam planować, zaznaczać i w taki oto sposób powstała dosyć skromna mapka, którą (teraz to wiem) mogłabym spokojnie obdzielić z 5 wyjazdów do Andaluzji.

Plany swoje, a życie (w podróży szczególnie) swoje

Benalmadena

Na początku, to my może nawet i chcieliśmy te plany, choć w niewielkim procencie zrealizować. Benalmadena, Malaga - jeden dzień, Ronda, Nerja, Granada jeden, zgodnie z wytycznymi.  Zgadza się. Powiecie, że Benalmadena to takie no nie wiem - Mielno, albo bardziej z lubelska - Okuninka nad jeziorem Białym. Domki, hotele, stragany i powodujące oczopląs reklamy (oczywiście z zachowaniem proporcji między Lubelszczyzną, a Andaluzją), do tego niezbyt wyszukane rozrywki dla mas, które charakteryzują tego typu miejsca i tabuny spoconych i obrzerających się kebabem turystów. Dużo w tym racji, ale zdałam sobie sprawę, że mnie ta Benalmadena nawet się podobała. Może ze względu na niesamowity widok  na morze z okna
naszego mieszkania, a może na pustą plażę, którą przechadzaliśmy się wieczorami i spoglądaliśmy na pięknie  oświetlone wybrzeże i co chwila ładujące samoloty. A może wreszcie dlatego, że był listopad i było całkiem pusto jak na jedno z najbardziej turystycznych miejsc  Europy.

Plaża w Benalmadena




Nie było widać tych spoconych turystów, tylko gdzieniegdzie Anglik, Niemiec, Polak... Tylko te reklamy i niezbyt wyszukana zabudowa nieco przeszkadza, ale w ogólnym rozrachunku najgorzej nie było. Może byśmy nawet skorzystali z tych atrakcji Benamadeny: kolejki linowej czy Aquaparku Sea Life, ale mówiąc szczerze, zabrakło nam czasu. 

Malaga

Niezrażeni, następnego dnia wybraliśmy się na tę jednodniowkę do Malagi, choć mieliśmy do miasta jakieś 8 km. Ok, może nie jesteśmy z tych piechurów, co to robią po 25 km dziennie i wstają zaraz po północy, żeby wyruszyć na zwiedzanie. Byliśmy z naszą latoroślą, której plany (jak to ująć delikatnie), nie zawsze współgrają z naszymi, stąd pewne obsuwy czasowe. Do tego w listopadzie nad Malagą słońce wstawało ok 7, więc nocne zwiedzanie z rana odpadało. Nie istotne. Chcę Wam tylko przekazać, że nie ważne czy wstajecie bladym świtem i idziecie zwiedzać, czy tak jak my wolicie pospać trochę dłużej na wakacjach, dajcie Maladze szansę. Malaga to przede wszystkim miasto ze świetnym klimatem, który trzeba chłonąć. Już podczas drugiego dnia naszej podróży to zrozumieliśmy, dlatego z naszej pierwotnie zaplanowanej trasy wiele nie zostało. Przechadzaliśmy się po parku Parqe de Malaga z przerwą na plac zabaw i zwykłe posiedzenie na ławce. Nic to że obok ruchliwa droga i setki aut. Nie musieliśmy się co prawda chronić przed słońcem, ale w miesiącach letnich, warto taką opcję rozważyć.
Parqe de Malaga
A potem zgubiliśmy się gdzieś w uliczkach starego miasta i po prostu chodziliśmy, bo było przyjemnie tak chodzić. Trafiliśmy na restaurację La Recova, która wyglądała jak sklep ze starociami, bo też nim podobno była. Stoliki przykryte ceratą, brakowało mi jeszcze przybitych do stołu łyżki i widelca, ale to takie skojarzenie z PRL, które bynajmniej nie działa na niekorzyść tego miejsca. 
Centrum Malagi



Było smacznie, ale nie ukrywamy, że krytykami kulinarnymi nie jesteśmy. Jeżeli będziecie chodzić, tak jak my, to możecie zajrzeć do tutejszej katedry, która jest symbolem miasta. Gdy ponadto jesteście miłośnikami sztuki, pamiętajcie, że Malaga, to miasto urodzin Pablo Picasso. Warto wstąpić do muzeum, w którym zgromadzono ponad 200 dzieł ze wszystkich okresów jego życia czy odwiedzić jedyną zamiejscową filię paryskiego Centrum Pompidou. My świadomie odpuściliśmy muzea, nie chcąc zanudzać rządnej przygód trzylatki. Wierzę, że podczas kolejnej podróży do Malagi nadrobimy to. 
Centrum Pompidou
Okolice portu w Maladze

Znów głodni (nie tylko wrażeń) udaliśmy się na miejski targ Mercado Central de Atarazanas. W odróżnieniu od centrum miasta, spotkaliśmy tam nie przebrane tłumy, które jadły oczami wszystko, co znajdowało się na niezliczonej ilości straganach. Co chwila zaczepiał nas naganiacz i zapraszał do swojego stoiska. Co prawda ceny nie były najniższe, ale żal było nie skorzystać z tych zaproszeń. Najedzeni postanowiliśmy udać się na miejską plażę i tam trochę odpocząć. Niestety La Malagueta nie okazała się gościnna i przegoniła nas rzęsistym deszczem.

Plaża La Malaqueta

Przemoknięci, postanowiliśmy pożegnać się z Malagą, choć nasze plany obejmowały jeszcze ruiny zamku i wzgórze Gibralfaro, z którego podobno rozpościera się piękny widok na miasto. Jak się pewnie domyślacie, podczas tej podróży nie mieliśmy czasu wrócić już do Malagi.

Nerja

Kolejny przystanek na mapie naszej podróży. Głównie ze względu na Balcon de Europa, czyli przepiękny taras widokowy z którego rozpościera się 180 stopniowa panorama na morze i Costa del Sol. Do tego piękne klify, poniżej plaże, którymi można wędrować niespiesznie.


Balcon de Europa




W niedalekiej okolicy Nerji znajduje się również kompleks jaskiń (Cueva de Nerja), które pierwotnie również znalazły się na naszej jakże optymistycznej mapie. Na początku postanowiliśmy jednak ponapawać się panoramą i zapierającymi dech w piersiach widokami. Dziwiło mnie co prawda, że my - ubrani w przejściowe kurtki, w czapkach -  ludzie z bieguna zimna, odczuwaliśmy temperaturę nieco inaczej (już wtedy pogoda zaczęła się psuć). Nie więcej niż kilkanaście metrów pod nami leżeli na ręcznikach, rządni słońca turyści, którzy bez ceregieli wystawiali na działanie promieni słonecznych białe jak mąka ciała. Zastanawiałam się, czy aby nie jest to nowy sposób morsowania. Nieco zdziwieni zeszliśmy na dół, żeby pochodzić ścieżkami i malowniczymi plażami, pogrzebać trochę w piasku i pozaglądać w skalne zakamarki. Podobno malownicze plaże w okolicach Nerji ciągną się kilometrami i można urządzać całkiem przyjemne długie spacery. Pewnie byśmy tak zrobili, gdyby Zuzia nie chciała zgłębić mechanizmu działania fal morskich. Mimo wielu próśb, butów zdjąć nie chciała i wlazła w wodę w pełnym umundurowaniu. Trochę zaskoczył ją fakt, że w butach natychmiast zrobiło się mokro. Chodziliśmy więc dalej (już bez butów), a potem razem z butami wygrzewaliśmy się w słońcu na niewielkim murku. Nikt nam w zasadzie nie przeszkadzał, bo nie wielu było tego dnia zwiedzających. Nawet morsy zwinęły swoje ręczniki i poszły się rozgrzewać w inny sposób. A my, rozgościliśmy się na  tym murku i  łapaliśmy  promienie słońca, które wtedy zaczęły jakby mocniej przegrzewać i przestałam się dziwić tym morsom, bo wcale tak zimno jednak nie było. Buty mimo mocniej grzejącego słońca jednak nie wyschły, więc po przedłużonym pobycie na Balcon de Europa, nie zajrzeliśmy do jaskiń, które pewnie odwiedzimy następnym razem.

Jak coś ma pójść źle, to na pewno pójdzie

Grenada

To był absolutny must see, na naszej mapie. Samo miasto, ale przede wszystkim Alhambra, wpisany na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO zespół pałacowy, zbudowany w XIII w. przez Narsydów. Arcydzieło kultury arabskiej, które jest najchętniej odwiedzanym zabytkiem w całej Hiszpanii. Przeczytałam, że bilety wstępu są niemal nie do zdobycia, że trzeba je z dużym wyprzedzeniem rezerwować, że liczba turystów odwiedzających to miejsce jednocześnie, jest ściśle reglamentowana i każdy może wejść tylko o konkretnej, wcześniej ustalonej godzinie. Jakimś cudem, wbrew powszechnej opinii, udało mi się te bilety kupić i w sumie nie było to aż tak trudne jakby mogło się wydawać. Bilety bookowałam oczywiście z wyprzedzeniem, ale spokojnie mogłam wybrać datę i godzinę, bez zbędnych kompromisów. Data wejścia - 13 z minutami. Myślę - zdążymy na luzie, 150 km w jedną stronę. Samochód zostawiliśmy na podziemnym parkingu gdzieś w centrum i poszliśmy dalej z buta. Mapy Google nas prowadziły i muszę Wam powiedzieć, że zapewniły nam nie lada atrakcje.

Romantyczne uliczki w Grnadzie
Panorama Grenady

Malownicze zaułki, ukwiecone murki, białe zabudowania, po prostu kwintesencja Andaluzji, a do tego widok na miasto niczego sobie. Zabijcie mnie, ale nie wiem dokładnie gdzie te zdjęcia były robione, ale jak dacie się prowadzić mapom Google, to pewnie traficie w to miejsce. Dotarliśmy do kompleksu. Wielki ogród, ogromne przestrzenie. Kilkadziesiąt minut zapasu. Jednak okazało się to za mało. Weszliśmy od drugiej strony i zanim udało nam się zlokalizować kasy, było już za późno. Uwierzcie, że jest to jak dotąd jedna z naszych największych wpadek i na samą myśl robi mi się słabo...Nie chodzi już o pieniądze, ale o sam fakt, że z tak błahego powodu nie udało nam się zobaczyć Alhambry, lecieć kilka tysięcy kilometrów, być obok i nie wejść do środka. Po zobaczeniu ogromu całego kompleksu jestem przekonana, że na zwiedzanie samej Alhambry trzeba przeznaczyć cały dzień, do tego jest jeszcze przecież zachwycająca arabska dzielnica Albacin.
Alhambra - (źródło - Pixabay)
To niemal ćwierćmilionowe miasto zasługuje na minimum 2-3 dni zwiedzania. Minimum. Postanowiłam, że podczas kolejnego wyjazdu, właśnie w Grenadzie się zatrzymamy, by dać sobie więcej czasu.

Nie ma tego złego...

Ta, która nas zachwyciła - Ronda

Ronda, to kwintesencja Andaluzji, mekka corridy.


Zachwycające pueblo blanco, z którego nie chce się wracać. Wąskie kamienne uliczki, białe domki, ukwiecone okiennice. Ronda znana jest dzięki swojej największej atrakcji czyli przepaści El Tajo i zawieszonego nad nią XVIII wiecznego mostu Puente Nuevo, o którym pisał m.in. Ernest Hemingway w książce: "Komu bije dzwon"  Nie muszę Wam opisywać jak piękne widoki oferuje nam to miejsce, bo możecie to zobaczyć poniżej:


Panorama wąwozu El Tajo

Widok na Rondę
Wąwóz El Tajo

Po przybyciu tutaj można naprawdę się zrelaksować i zapomnieć o niepowodzeniach (nam się udało). Mimo tego, że już wtedy pogoda zaczęła nam się zauważalnie psuć, to właśnie Ronda zrobiła na nas największe wrażenie. Być może Ronda, to miejsce idealne na typową jednodniówkę, ale na taką, którą chce się powtarzać. Zapiszcie sobie to miejsce na swoich mapach, my też zostawiamy, bo na pewno tu wrócimy.

Marzenie dzieci małych i dużych - Gibraltar

- Powiedz: Gibraltar. - nasza trzylatka już to potrafi. Z całej podróży, to właśnie to miejsce najbardziej zapamiętała, głównie ze względu na jej mieszkańców czyli Magoty,  jedyne małpy żyjące na wolności na kontynencie europejskim i symbol Gibraltaru, ale zanim do Magotów...
Do Gibraltaru wybraliśmy się naszą "pralką", którą przedstawiałam Wam w poprzednim wpisie. Samochód zostawiliśmy na parkingu Santa Barbara w pobliżu granicy w miejscowości La línea de la concepción, za 4, może 5 godzin postoju zapłaciliśmy nieco ponad 7 euro. W odróżnieniu od innych parkingów, tu akceptowano karty jako formę płatności. Przeszliśmy pieszo przez granicę, której przekroczenie było czystą formalnością.

Parking Santa Barbara niedaleko granicy z Gibraltarem

Po kilkudziesięciu metrach trafiliśmy obok pętli autobusowej na przemiłych panów, którzy oferowali nam rundkę po skale Gibraltarskiej i jej największych atrakcjach za kilkadziesiąt euro od osoby (30, 50, 60?). Nie pamiętam, ale ta oferta wydała mi się tak nieatrakcyjna, że wsiedliśmy w autobus nr 10 i udaliśmy się pod samą skałę, przejeżdżając po drodze przez środek międzynarodowego lotniska. Niestety nie trafiliśmy na moment zamknięcia drogi i lądowania lub startu samolotu, ale tak skonstruowany port lotniczy jest atrakcją samą w sobie. Postanowiliśmy nie kusić losu ani pogody i nie weszliśmy na górę na własnych nogach. Skorzystaliśmy z kolejki Gibraltar cable car za wjazd i powrót zapłaciliśmy po 16 funtów była również opcja Walkers + 5  funtów, która uprawniała do wejścia do rezerwatu i jaskini św. Michała z której ostatecznie zrezygnowaliśmy, ze względu na huraganowy wiatr wiejący na górze. Tej opcji nie widzę teraz na oficjalnej stronie, więc możliwe, że coś się zmieniło. Jeżeli chcecie zobaczyć wszystkie opcje i rodzaje biletów wstępu, to zajrzyjcie TU. Mieliśmy jednak na tyle dużo szczęścia, że spotkaliśmy najważniejszych mieszkańców Gibraltar Rock.
Mieszkańcy Skały Gibraltarskiej - Magoty

Ciekawskie i niepłochliwe Magoty tylko czekały, aż któryś z turystów spróbuje otworzyć torebkę lub plecak i wyjmie coś do jedzenia. Natychmiast rzucały się na właściciela kanapki lub jego bagaż powodując nie lada zamieszanie. Byli też i tacy, którzy próbowali dokarmiać Magoty świadomie, narażając się przy tym na utratę 4000 funtów z tytułu mandatu.

Oprócz wszędobylskich Magotów, które są największą atrakcją Gibraltaru, podziwialiśmy także niesamowite widoki jakie rozpościerają się ze szczytu skały gibraltarskiej. Widok na spowitą chmurami cieśninę był niesamowity, a Paweł twierdzi, że w tym gąszczu chmur zobaczył także wybrzeże Maroka, które było przecież oddalone od nas o zaledwie 20 km w linii prostej.
Skała Gibraltarska
Chcąc schronić się przed wiatrem zajrzeliśmy do znajdującej się na skale kawiarni i sklepu z pamiątkami, skąd też mieliśmy dobry widok na grasujące na tarasie Magoty. Przyjechał z nami magnes i pluszowa małpka, która z miejsca stała się ulubienicą Zuzi. Po zjeździe na dół silny wiatr i padający deszcz nie dały nam głębiej eksplorować głównej ulicy Gibraltaru czyli Main Street, którą Wy musicie zobaczyć. Wiedzieliśmy już że z pogodą podczas tego wyjazdu nie wygramy, więc w drugiej części naszej podróży wszystko toczyło się nieco wolniej. 

Costa de la Luz - czyli trochę wolniej

Samo miejsce, do którego przyjechaliśmy, zdawało się do nas wołać: wolniej, spokojniej. Mieszkanko w podwórzu, typowa śródziemnomorska zabudowa, grube ściany, wysokie sufity, zimne podłogi. Cicho spokojnie, jedyne zabudowania przy niezbyt ruchliwej drodze, obok mała restauracyjka, której zapachy kusiły nas codziennie. W podwórzu mieszkają sami Hiszpanie, na środku podwórza stół i kamienne ławki, żeby się spotkać - pogadać. Nie mówią po angielski, po włosku też nie bardzo, ale wychodzą z sercem na dłoni. Słyszą i widzą małą dziewczynkę biegającą po podwórzu i przynoszą jej zabawki. Tak po prostu. Prezent. Odwdzięczamy się krówkami, bo nie wiele zabraliśmy ze sobą w bagaż podręczny.
Pogoda nam nie sprzyja, ale wybieramy się do Kadyksu, tak bardzo chcieliśmy go zobaczyć. Przecież był oddalony o nieco ponad 40 km. Wjechaliśmy na półwysep, a tam ściana deszczu, huraganowy wiatr, wzburzony ocean. Nie przejmowaliśmy się, bo nie wiele mieliśmy już w planach. Wróciliśmy. Korzystając z przebłysków pogody postanowiliśmy eksplorować bliższą okolicę.

Vejer de la Frontera

To tu, 8 km od miejsca w którym mieszkaliśmy, codziennie robiliśmy zakupy, trafiliśmy na kolejne zachwycające pueblo blanco. Zadbane, piękne, ale puste. Całkowicie puste. Gdzieniegdzie przemknął ktoś i szybko chował się w podwórzu lub na klatce schodowej. Kiedy pokazuję zdjęcia z tego miejsca, to wszyscy są w głębokim szoku, że w Andaluzji, w Hiszpanii może być tak pusto. Sam wjazd do Vejer, to nie lada atrakcja kilkanaście serpentyn wijących się w górę, które prowadzą do tego sennego miasteczka. Dla Vejer mieliśmy czas. Mimo chłodu, który też był winowajcą opustoszałych ulic, spacerowaliśmy i cieszyliśmy się wolno upływającym czasem. I tak raz, drugi, trzeci.
Jedno z naszych odkryć - Vejer de la Frontera









Barbate

Kolejne sentymentalne miejsce. Tu miało miejsce nasze pierwsze spotkanie z oceanem. Znów, typowa dla okolic Kadyksu senna pusta droga, biegnąca wzdłuż oceanu. Możecie się śmiać, ale czasem te krajobrazy przypominały mi obrazki z dzikiego zachodu. Jakiś bar pośrodku niczego, nic się nie dzieje, tylko spokój i cisza, i tam - ocean. Plaża pusta, tylko jakaś para bawi się z psem. Spokojnie można zakopywać wszystkie zabawki w piasku i napawać się widokami, bo nikt i nic nie przeszkadza. To nie Bałtyk, to nie parawany. Takiego spotkania z oceanem w listopadzie się spodziewaliśmy.
Plaża w Barbate



Przylądek Trafalgar

Tu też trafiliśmy wbrew wcześniejszym planom. Wybierając drogi jak najbliżej oceanu, żeby podziwiać widoki, znów pojechaliśmy w stronę Kadyksu. Zatrzymaliśmy się na przylądku Trafalgar, gdzie w 1805 roku wojska admirała Nelsona stoczyły zwycięską bitwę z siłami Napoleona. Bo bitwie nie ma już śladu, ale tak jak i wcześniej możemy podziwiać piękną panoramę i przejść się pod latarnię morską. 

Przylądek Trafalgar


W oddali latarnia morska na przylądku Trafalgar
Pomimo rozwoju masowej turystyki Costa de la Luz zachowuje swój niekomercyjny, hipsterski charakter. Czas tu płynie wolniej i mam nadzieję, że długo tak pozostanie. Polecam Wam ten rejon, jeżeli chcecie wyciszyć się i zwolnić podczas codziennej bieganiny, nawet tej wakacyjnej.

Co zostawiamy sobie na kolejny wyjazd?

Wszystkie te miejsca, o których pisaliśmy powyżej, bo do nich chce się wracać. 11 dni to zdecydowanie za mało, by po pobycie w Andaluzji nie pozostał niedosyt. Po za tym poczekamy, aż Zuzi podrośnie i wybierzemy się do:
  • El Caminito del Rey (Ścieżka Króla) - szlak pieszy, który ciągnie się wzdłuż ścian wapiennego wąwozu. Znajduje się nieopodal miejscowości El Chorro. Wejść mogą dzieciaki powyżej 8 roku życia, więc z Andaluzją widzimy się za mniej więcej 5 lat.
    El Caminito del Rey (Ścieżka Króla) - żródło: Pixabay
  • Tarify - mekka surferów i miejsce styku Oceanu Atlantyckiego z Morzem Śródziemnym
  • Setenil de las Bodegas - mała wioska, której największą atrakcją są wykute w skale domy. To osobliwe miejsce podziwialiśmy jedynie z wysokości drogi prowadzącej do wioski, bo Zuzi akurat udała się w objęcia Morfeusza.
    Widok z góry na Setenil de las Bodegas
  • Sewilli, Jerez de la Frontera i tak możemy mnożyć....
Jak widzicie, jesteśmy przykładem ludzi, którym w podróżach nie zawsze wszystko wychodzi. Ciągle się uczymy nowych miejsc, ale także i tego, że wyjeżdżając nie warto gonić za każdą atrakcją i odhaczać każde odwiedzone miejsce. Andaluzja jest przykładem regionu, który można eksplorować miesiącami i nie widzieć wszystkiego. Będzie nam bardzo miło, jeżeli doczytacie ten wpis do końca i podzielicie się z nami swoją opinią. Nie musicie się z nami zgadzać, bo jak wiadomo opinie z natury subiektywne, bywają też wyolbrzymione.



Komentarze

  1. Świetne miejsce, świetna relacja. Mam nadzieję, że też kiedyś uda mi się tam być.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jeśli chodzi o to miejsce, to sporo tam można spotkać prawników. Naprawdę warto tam się wybrać.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Translate this site

Formularz kontaktowy

Nazwa

E-mail *

Wiadomość *